Wielkanoc – moje reminiscencje

Dziś Niedziela Palmowa.

Palma bije, nie zabije,
za sześć noc/y/

Wielkanoc!

Hm, kolejny rok, kolejna Wielkanoc i tak mijają lata, a jeszcze niedawno…jakby to było wczoraj….ale pozostały już tylko wspomnienia…..

***
Przygotowania zaczynało się już mniej więcej od momentu rozpoczęcia postu, czyli po Popielcu, bo wówczas zaczynało się już gromadzić zapasy łupin z cebuli, niezbędnych później do barwienia pisanek.
Jakieś 2 tygodnie przed świętami przygotowywany był „serek”, tak się to u nas nazywało. Dobrze odciśnięty ser był mielony, urabiany z jajkami i przyprawami, a następnie formowany w postaci takiego okrągłego placka średnicy gdzieś ok. 20 cm i grubości ok.4-5 cm. Owijało się taki placuszek gazą, kładło na deseczkę i umieszczało w ciepłym miejscu do powolnego suszenia /i tu mam przerywnik i nie pamiętam, czy on tak sobie suszył się powoli, czy też – coś takiego chodzi mi po głowie – był od czasu do czasu czymś zwilżany/. Na kilka dni przed świętami „serek” był wyjmowany z tejże gazy i „malowany” żółtkiem, następnie dosuszany. Taki serek był po wierzchu podsuszony /to był chyba m.in. sposób konserwacji/, w środku zaś miękki, pysznie smakował i spożywało się go jako dodatek do żurku, pokrojony dowolnie.
/O „serku” można też poczytać tutaj – klik/

Następnie gdzieś na tydzień przed świętami /może szybciej/ nastawiało się do kiszenia barszcz, czyli żurek. W dużym naczyniu ok. 5 l , barszczyk kisił się w ciepełku, a my wiedzieliśmy już, że święta tuż, tuż.
Na Wielkanoc obowiązkowo robiło się „swoje” wędliny. Gdzieś na tydzień może przed świętami, w domu było wielkie zamieszanie, zapachy roznosiły się wszędzie, bo rodzice przygotowywali szyneczki, kiełbaski i inne smakołyki. Potem ojciec szykował wędzarnię – u podnóża niewielkiego pagórka robił chyba jakieś wgłębienie, w którym układał drewno z drzew liściastych, nad tym paleniskiem ustawiana była beczka bez dna, na kijach wieszało się szynki, kiełbasy, to zawieszało się w tej beczce i
chyba od góry czymś przykrywało. Do opału koniecznie dodawało się gałązki jałowca, dla zapachu. Ach jaka pyszna była ta uwędzona kiełbaska, taka jeszcze ciepła, podkradaliśmy po kawałku cichaczem!

Z Wielkanocą kojarzą mi się też straszne wiosenne porządki w domu. Wszystko pucowane, meble odsuwane, aby wyczyścić każdy kącik, mycie okien, niekiedy wcześniej malowanie np.ścian czy okien, wielkie pranie po zimie firan, wszelkich narzut i czego się dało.
No i gdy dom był wysprzątany, wędliny uwędzone, zabieraliśmy się do robienia pisanek. W tym już aktywnie uczestniczyliśmy z bratem.

A pisanki robiliśmy tak:
Trzeba było najpierw przygotować narzędzie do pisania. Nacinało się patyczek długości może 10 cm i grubości troszkę większej niż ołówek , w nacięcie wkładało się metalową końcówkę od sznurówki, odpowiednio zgniecioną, aby przekrój był malutki i okrągły, mocowało się to drucikiem, aby się dobrze trzymało. To narzędzie nazywało się chyba „kistka”, dobrze nie pamiętam…
W metalowym pudełeczku podgrzewało się wosk pszczeli, obok zapalona świeczka. No i moczyło się końcówkę tego „pisaka” w wosku i rysowało różne wzorki na surowym jajku, podgrzewając co chwila w płomieniu świecy zastygający szybko wosk.
Takie pisanki wkładało się następnie do roztworu wody i łupin z cebuli przygotowanych kilka dni wcześniej i jajka nabierały koloru. Na następny dzień jaja gotowało się w tej cebuli. Długością moczenia regulowało się kolor pisanek, stąd wychodziły żółte, pomarańczowe, czerwone czy też ciemno bordowe. W czasie gotowania jaj wosk odchodził, ale miejsce po nim, czyli wzór, zostawało nie ufarbowane.
Obowiązkowo robiło się też kraszanki, czyli jaja ufarbowane w roztworze cebulowym bez wzorów, jednokolorowe. Musiały też być jaja czyste, nie farbowane.

W sobotę rano zabieraliśmy się do przygotowywania koszyka do święcenia. Koszyk był dość spory, bo ileż musiał pomieścić, był pięknie przybrany zielonym bukszpanem, a w nim: pęto pięknie uwędzonej kiełbaski, kawałek pachnącej szyneczki, kawałek chleba, koniecznie bielusieńkiego z pszennej mąki, serek, o którym uprzednio mówiłam /tu dodam, że na potrzeby święcenia robiło się drugi malutki, bo ten normalny zająłby pewnie pół koszyka/, laska chrzanu, sól, ocet w mini buteleczce, pisanki, kraszanki, jaja nie kraszone, baranki i kurczaki z cukru, na wierzchu miniaturka babki przybrana też „zielonym” i to wszystko przykryte śliczną białą, wykrochmaloną serwetką, wydzierganą na szydełku.
Taki kosz z jadłem targaliśmy następnie do kościoła, żeby poświęcić pokarm, a ponieważ miałam wtedy może 5-6 lat, a mój brat o 2 lata mniej, więc często dźwigaliśmy ten koszyk we dwoje, bo obowiązek i przyjemność święcenia spoczywał właśnie na nas.
Och, ileż było oglądania innych koszyków i ich zawartości, porównywania, kto ma piękniejsze pisanki, czyj koszyk ładniej się prezentuje…..

Mama w tym czasie robiła prace wykończeniowe, czyli dekorowała ciasta, w tym szczególnie mazurki /nie lubiłam jeść mazurków, wolałam coś innego/, polewała baby, no i przybierała mój ulubiony sernik, w kratkę na wierzchu – kratka była oczywiście z ciasta.
Zawsze jak pamiętam, na Wielkanoc była babka drożdżowa, sernik i mazurki na kruchym cieście.

Po południu Mama gotowała biały barszcz, na wodzie pozostałej z gotowania szynki. Robiła go dzień wcześniej, bo już na drugi dzień rano musiał być gotowy do spożycia. Barszcz był zupełnie czysty, na bazie zakwasu, pachnący wędzonką, z dodatkiem czosnku, cudowny, smaczniutki /bez żadnego zabielania/.
My z bratem szykowaliśmy dekorację świątecznego stołu : talerz przykryty piękną serwetką, a na nim ułożone najpiękniejsze pisanki, pośrodku baranek powiewający chorągiewką, kurczaczki, zajączki , bazie i co tam jeszcze było, no i zielone gałązki bukszpanu.
Ach zapomniałam, że czasem robiliśmy tą dekorację inaczej. Małą miseczkę odwracało się dnem do góry, okładało watą zmoczoną i siało się na tym rzeżuchę. Trzeba było zrobić to odpowiednio wcześniej, by ta zdążyła wyrosnąć do świąt. Taki piękny zielony kopczyk ustawiało się wówczas pośrodku, na nim stawiało się baranka, a pisanki dookoła.

Najważniejsze było śniadanie świąteczne, takie samo w Wielką Niedzielę, jak też w Poniedziałek /też jeszcze święto/.
U nas nie było zwyczaju dzielenia się jajkiem jako takim. „Dzielenie się” następowało przez dodanie  każdemu bezpośrednio do talerza z żurem zarówno jajka, jak też innych składników święconki, a jadło się wyłącznie produkty poświęcone w sobotę.
I tak w talerzach lądowały pokrojone : kiełbaska, szyneczka, serek, chlebuś, no i jaja. Tego było już cały talerz. To zalewało się tym pyszniastym barszczykiem, jeszcze trochę chrzanu skrobanego wprost do talerza drobniutko nożykiem, no i zajadanie.
Pamiętam do dziś ten smak! Ja i brat przez te dwa dni nie chcieliśmy jeść nic innego,  tylko ten barszcz ze święconką.

Po obiedzie w niedzielę dzieci z sąsiedztwa wychodziły z domów, zbieraliśmy się zawsze w tym samym miejscu i urządzaliśmy takie jakby zawody. Wybierało się nieduże wzniesienie i turlało z górki pisanki, każdy swoją, wygrywał ten, czyja pisanka poturlała się najdalej no i co ważne, była cała, co graniczyło niemal z cudem. Pamiętam, że kilka razy wracaliśmy do domu aby wziąć nową pisankę, całą, z czego Mama nie była zbyt zadowolona.
I pamiętam jeszcze, że w tym dniu zbierała się młodzież, śpiewali, tańczyli i urządzali różne zabawy, ale my się tylko przyglądaliśmy, byliśmy za mali, aby brać w tym udział.

Drugi dzień świąt to był „Lany Poniedziałek”. Wszyscy wszystkich oblewali, tak że strach było wyjść na pole, a najgorzej miały młode pannice. Jak taka wychyliła nos z domu to biada jej. Ale każda tak naprawdę chciała być oblana, to wróżyło powodzenie, im bardziej była mokra, tym lepiej.
***

No i tyle moich wspomnień, tyle zapamiętałam, a było to … ponad pół wieku temu, a działo się w moich rodzinnych stronach, na Roztoczu.
Ależ się teraz roztkliwiłam, aż mi się łezka w oku kręci.
Zatem żeby nie zalać łzami klawiatury kończę te swoje wspominki z dedykacją – dla moich Wnuczek i Wnuków.
Może kiedyś przeczytają i poznają, jak to ich babcia ongiś świętowała Wielkanoc.

 

Siostry dwie…szanujmy wspomnienia!

Była sobie kiedyś mała dziewczynka… miała starszą Siostrę, wiele lat starszą. Kiedy mała, wszędobylska dziewczynka biegała sobie i rozkosznie wymachiwała warkoczykami, jej Siostra była już prawie dorosłą pannicą. Z jakim uwielbieniem „młoda” patrzyła wtedy jak „starsza” się stroi, z jaką zazdrością, że spotyka się z koleżankami, że śmieją się, żartują, a ona?
Ona była zawsze jak „ogonek”… taki niechciany, odpędzany, bo i cóż takie dziecko miało robić wśród prawie dorosłych.
„Młodej” bardzo się to nie podobało, ale im bardziej była natrętna, tym bardziej przepędzana. A im bardziej przepędzana, tym więcej psot i złośliwostek wpadało do jej małej główki. Często do akcji wkraczała nawet Mama, zakazując „młodej” to i owo.

Ale przyszedł czas, że „starsza” zmieniła stan cywilny i opuściła domowe gniazdko, a wraz z tym problem został rozwiązany.
W niedługim czasie „młoda” została ciocią… o, nie, nie zdawała sobie z tego sprawy, ba, nawet nigdy nie była tak nazywana.
A jej „starsza”? no była już dla niej kimś zupełnie innym, kogoś innego oznaczającą Siostrą…była już przecież matką swoich dzieci.
Całą uwagę skupiała na swych synach, matkowała im ciągle, była jak kwoka dbająca o swe kurczęta, bez względu na to, czy jeszcze tego potrzebowali czy już nie i jak „starzy” sami powoli się stawali.
Aż do dzisiaj…
Dziś machnęła ręką na doczesny świat, zostawiła wszystko i wszystkich, ale i tak wiem, że tam z góry będzie bacznie wszystko obserwować, będzie nadal czujna, będzie nadal zarządzać…

Rozsiądź się więc Siostro wygodnie w cieniu rajskich drzew, odpocznij w spokoju, a w wolnych chwilach zerknij tu na nas czasem i wyślij promyczek dobrej energii.

A ja? bardzo żałuję, że nie wróci już ten czas, kiedy byłam „natrętną muchą”… mogłabym nawet być odpędzana przy użyciu „łapki na muchy”…
Wspomnienia jednak pozostaną…tylko wspomnienia… tylko tyle i aż tyle…
Pielęgnujmy więc i szanujmy wspomnienia!